Jest 5 rano dnia następnego. Po zimnym prysznicu człowiek myśli jaśniej. Zanim cokolwiek napiszę na temat wczorajszego dnia muszę przyznać się do jednej rzeczy...
Bogu gorąco dziękuję, że w odpowiednim momencie skierował moje jeszcze nie narodzone ciałko na właściwy transporter z półeczki na której spoczywałem i sprawił, że urodziłem się w kraju nad Wisłą.
To co widziałem dotychczas w górskim Nepalu nie ma się nijak do tego co zobaczyłem wczoraj. Kompletnie nie pasuje mi ten obraz do poprzednich 3 tygodni i do wyobrażeń z jakich składałem sobie w głowie układankę związaną z zabytkami Kathmandu. Każdy ma prawo do własnych odczuć czasami zupełnie rozbieżnych z odczuciami ogółu..... i dlatego zamierzam się trzymać swojej wersji.
Załączam sporo zdjęć i opis pewnie też nie będzie krótki za co już teraz przepraszam ale wczoraj naprawdę dużo się wydarzyło..
Ponieważ położyliśmy się po ciemku bez prysznica wstałem dzisiaj o czwartej w nadziei na ciepłą wodę jak i jaśniejszy umysł w opisywaniu zaległych dni. Prąd jest ale o ciepłej wodzie nie ma co marzyć. Czas płynie szybko i ani się spostrzegłem jak zbliża się siódma ale przynajmniej zaległości w blogu zostały odrobione. Chłopaki powoli zbierają się do wyjścia. Dzisiaj na śniadaniu spodziewamy się wizyty Rama. Trzeba mu zdać raport z sytuacji na Island Peaku w nadziei, że wyciągnie z tego odpowiednie wnioski i Timba przestanie uczestniczyć w zamierzeniach Shizen Trek co stanie się tylko z korzyścią dla firmy Rama. Rozmowa przebiega w przyjaznej atmosferze, w końcu zamierzenia zostały zrealizowane a trudno za wydarzenia minionych dni obciążać Rama. Przedstawiamy dowody zdobycia szczytu w postaci zdjęć i umawiamy się na jutro na odbiór certyfikatów rządowych potwierdzających wspinaczkę. Przychodzi też Tika, który będzie nam dzisiaj również towarzyszył oraz miejski przewodnik. Ruszamy o 8.00.
Pierwszy cel to Monkey Temple. Przejazd przez miasto udaje się w miarę płynnie i już po kilkunastu minutach wspinamy się schodami na wzgórze. Towarzyszą nam dziesiątki małp i przynajmniej kilkanaście wychudłych psin, które liczą na jakieś pożywienie. Schody pełne są proszących o datki bezdomnych pomieszanych ze sprzedawcami próbującymi dość nachalnie wcisnąć ci jakieś niebotycznie drogie bzdety. Kiedy wchodzimy na wzgórze wzrok przyciąga złota stupa – obecnie w remoncie i wrażenie totalnego chaosu jakim czyni układ porozrzucanych bez ładu i składu po całym wzgórzu przeróżnych świątyń, pomników, rzeźb, płaskorzeźb itd. Zgodnie z zapewnieniami przewodnika całe to miejsce wraz z wyposażeniem stanowi niewyobrażalnie ważny zabytek i miejsce kultu. Nie neguję tego tylko jakoś inaczej to sobie wyobrażałem a to tylko przedsmak tego co przed nami.
Kolejny cel to znany chyba wszystkim Durban Square. Z przejazdem już nie jest tak wesoło. Nie trzeba być szczególnym obserwatorem by odczuć, że w nastrojach politycznych coś wisi w powietrzu. Na ulicach jest sporo policji i wojska. Coraz częściej spotyka się zorganizowane grupy i pochody Maoistyczne. Na ulicach wiszą plakaty wzywające do uczestnictwie w obchodach pierwszomajowych. W końcu trafiamy na krajobraz po bitwie. Odpoczywający policjanci z oddziałów prewencyjnych, rozbite samochody policyjne i pełno kamieni na ulicach to zapewne przedsmak tego co wydarzy się tu 1 maja. Nie udaje nam się dojechać do zamierzonego punktu bo korki są niemiłosierne i resztę drogi przemierzamy pieszo. Zapewne wystarczyłaby sygnalizacja na ulicach i sprawa stałaby się prostsza. Na każdym skrzyżowaniu obowiązuje zasada kto pierwszy ten lepszy a policjantowi kierującemu ruchem tylko wydaje się, że ma jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń. Przy okazji dowiadujemy się, że nazwy ma tylko kilka ważniejszych ulic. Domy w większości nie mają numerów. Żeby dostać przesyłkę listową należy posiadać skrzynkę na poste-restant bo listonosze nie są tu znani. W kraju gdzie ludzie nie maja adresów paczki kurierskie adresuje się nazwiskiem i numerem telefonu by się umówić na jej odbiór osobiście... ale wracajmy do zwiedzania. Durban Square to w zasadzie zestaw kilku placów połączonych ze sobą, pełnych przeróżnych świątyń i pomników. Wokół mnóstwo stoisk a na samym placu tłumy sprzedających. Gadulstwo Maćka sprawia, że cały czas ciągnie się za nim tłum ludzi traktujących go jako potencjalnego chętnego do kupna różnych gadżetów. Najwytrwalszy jest chyba sprzedawca noża Gurków, który maszeruje z nim już ponad 30 minut cały czas trując mu coś do ucha i obniżając cenę, która z 8000 rupii zjechała już do 1500.
Wiekowe świątynie są bardzo skromne i chyba nigdy nie były poddawane renowacji. Wszechobecny brud i smród dopełniają przykrego wrażenia. Nic na to nie poradzę ale nie potrafię zachwycić się tą kulturą i oddzielić tego co jest dla mnie akceptowalne od tego co nie jest. Traktuję wszystko to co postrzegam jako jedno.
W końcu sprzedawca noża zostaje usatysfakcjonowany a Maciek chwali się Tice nowym zakupem. Rzecz ma miejsce przed ważną świątynią i w momencie jak spod ziemi wyrastają dwaj ochroniarze i wygląda na to, że Tika może mieć kłopoty. Z nożem w dłoni nie wyglądał na terrorystę ale w świątyni mieszka żywa bogini i takie zachowanie wzbudziło wątpliwości ochrony.
Wchodzimy do środka. Wnętrze przypomina bardzo krakowskie Collegium Maius z krużgankami
Tutaj wszystko jest w drewnie a rzeźbienia naprawdę robią wrażenie. Cykamy mnóstwo zdjęć gdy pada propozycja, że za parę dolarów możemy dostąpić zaszczytu ujrzenia w oknie świętej bogini. Czyż można nie skorzystać z takiej okazji ???
Czekamy w napięciu ze złożonymi rękami do powitania... gdy nagle w oknie pojawia się 8-9 latka, mocno wymalowana w różowym sari z wielkim balonem nadmuchanym z żutej gumy. Ostatkiem sił powstrzymuję się by nie parsknąć śmiechem i nie zniszczyć powagi sytuacji zbudowanej przez opowieści naszego przewodnika. Wrzucamy dolca i wychodzimy na zewnątrz. Tak jak mówiłem tutaj życie toczy się wg prostych zasad. Jest bogini i z tym się nie dyskutuje..... :o)
Wracamy do busika i zostajemy zawiezieni w okolice jednej z najważniejszych świątyń hinduistycznych. Pierwsze kroki kierujemy nad odnogę Gangesu gdzie od wieków kremowane są ciała zmarłych. Odbywa się to publicznie i oprócz rodziny w uroczystości zawsze bierze udział tłum gapiów głównie turystów. Rzeka bardziej przypomina martwy kanał. Trudno znaleźć cenzuralne słowa by opisać jej wygląd i zapach.. Po obu jej stronach przygotowane są miejsca ze stosami kremacyjnymi. Dwa pogrzeby trwają i ciała właśnie płoną. Jeden jest prawie na ukończeniu a synowie zmarłej w białych szatach kończą uroczystość w niezrozumiałych dla nas gestach i modlitwach. Czwarty pogrzeb właśnie się zaczął. Po serii przemówień nad ciałem i złożeniu na owinięte zwłoki drobnych podarunków przed drogą w zaświaty, kondukt żałobny rusza. Pierwsze idą płaczki głośno wyrażając swój żal, potem z ciałem ruszają czterej mężczyźni i na końcu cała reszta rodziny. Ciało spoczęło na świeżo przygotowanym stosie a po chwili już płonie wysokim ogniem. Cała uroczystość trwa ponad 3 godziny wg słów naszego przewodnika więc nie próbujemy nawet zostać dłużej. Łyżki dziegciu do całości dodają widoczni na załączonych zdjęciach „poszukiwacze skarbów” którzy mają na tyle odwagi, że rozebrani do majtek brodzą w tym strasznym syfie filtrując wodę prześcieradłami w poszukiwaniu pozostałości po spalonych zmarłych w stylu złotych zębów, drobnej biżuterii itd. Powoli przestaję się już czemukolwiek dziwić w tym mieście.....
Ruszamy dalej wciąż nagabywani przez różnych sprzedawców. Przy kolejnej świątyni Maciek daje się namówić na specjalne błogosławieństwo i uradowany zostaje oznakowany na czole przez Brahmina. Kasa wpada do sakiewki jegomościa a Maciek na pewno stanie się przez to jeszcze lepszym kumplem...;o))
Ostatni punkt programu na dzisiaj to największa stupa w Kathmandu - Boudhanath.
Tu wreszcie jest tak jak sobie wymarzyłem... Cicho, spokojnie i czysto..... !!!
Mnóstwo mnichów i pielgrzymów wielokrotnie okrąża blisko 600 m plac. Rozglądamy się po okolicznych świątyniach i bramach ze sklepikami. W jednej z nich trafiamy do szkoły malowania Mandali i scen z życia Buddy. Kilku adeptów właśnie pracuje więc możemy podziwiać ich kunszt na żywo. Trudno sobie wyobrazić ile cierpliwości potrzeba i jakiej dokładności w ręce nie mówiąc już o ostrości wzroku by powstały takie dzieła jakie mamy za chwilę możliwość oglądać w sklepie. Rozmiary są przeróżne od 15 cm średnicy do prawie 1m. Ceny też różne w zależności od wielkości i ręki mistrza. Najdroższe kosztują 3 tysiące dolarów i powstawały przez 9 miesięcy po 8 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu. Trudno to sobie wyobrazić ludziom żyjącym w tzw. „ ciągłym niedoczasie” w naszym zabieganym świecie. Maciek pomimo długich negocjacji i przemyśleń nie decyduje się na zakup. Ja wybieram 30 centymetrową Mandalę godząc jakość z ceną i już ją widzę okiem wyobraźni na ścianie w sypialni...;o))
Żegnamy się z naprawdę sympatycznym sprzedawcą i w pobliskiej knajpie kończymy zwiedzanie. Godzina nie jest późna ale wcześnie wstaliśmy a dodatkowo nachodziliśmy się trochę i ogólnie mamy dość. Ilość wrażeń też zrobiła swoje.
Przed nami już ostatni punkt programu. Jutro dzień zakupów i żeby można było je zrealizować musimy wiedzieć co mamy zrobić z nadbagażem, którego będzie naprawdę dużo. W drodze powrotnej zaglądamy do biur Qatar Airways ale informacje tam uzyskane nie są z tego świata i równie nie pasują do mojej wyobraźni o Nepalu jak i całe Kathmandu w stylu indyjskim.....
KAŻDY KG POWYŻEJ 20 KG KOSZTUJE 44 USD...........
A zatem jedyną szansą na zakup pamiątek i sprzętu na kolejne wyprawy ( cholera wymsknęło mi się) może być tylko cargo. Niezastąpiony Tika wiedzie nas meandrami ulic i po chwili już mamy kalkulacje przed nosami. Jutro popołudniu dzień prawdy kiedy postawimy paczki na wadze ale wygląda na to, że da się przeżyć......
Wracamy do hotelu. Znowu ciemno i znowu nie ma ciepłej wody
Uff co za dzień.