Kiedy zbliżamy się do wybrzeży Nowej Zelandii przyznam się , że ogarnia mnie wzruszenie. Właściwie dopiero teraz w pełni uświadamiam sobie, że za chwilę wyląduję na mojej wymarzonej od lat wyspie. Bardzo jestem ciekaw jakie będą moje odczucia za 2 tygodnie. Czy wyidealizowany obraz tego kraju potwierdzi się w praktyce czy niestety jak często bywa reklama czyni cuda..... A tak w ogóle to warto mieć marzenia i konsekwentnie dążyć do ich realizacji bez względu na to jak bardzo na początku wydają się nierealne. Trzeba też pamiętać by nie było to dążenie „po trupach i za wszelką cenę” pamiętając, że wszystko ma swój czas i swoje miejsce … ale do rzeczy.... bo smęcę. Lądujemy gładko. Zaopatrzeni w wypełnione karty imigracyjne stajemy oko w oko z legendarnymi urzędnikami a później z kontrolerami celnymi i służb sanitarnych. W każdej ulotce i informacji o przylotach wyraźnie podkreślana jest wysoka kara jaka może cię spotkać za próbę ukrycia wwiezienia nielegalnych przedmiotów jakimi są: jedzenie, rośliny, zwierzęta a nawet ich pożywienie. Grozę potęgują co chwilę podawane komunikaty, że poczekalnia przed podejściem do urzędnika imigracyjnego jest ostatnim momentem na zmianę decyzji i wpisanie do deklaracji zakazanych przedmiotów, które i tak za chwilę zostaną znalezione i wyrzucone jak głosi inny duży napis, gdyż tutejsze służby są najlepszymi tego typu służbami na świecie ( tyle ich plakaty)..... Jakoś nie udziela nam się napięcie. Trafiamy na panią o polinezyjskiej urodzie, którą ciekawi gdzie zamierzamy się zatrzymać. Informacja o wynajętym samochodzie wystarcza jej do wbicia wizy do paszportów bez sprawdzenia żadnych faktów. Później prześwietlanie bagaży w poszukiwaniu elementów wywrotowych jak kanapki, półprodukty i wyroby gotowe pochodzenia niewiadomego... ( niektórzy przechodzą dezynfekcje namiotów, butów itd.....)- to pewnie ci, którzy przyznali się, że biwakowali na trawie w innym państwie. My spowiadamy się z czekoladek zakupionych na lotnisku w dniu poprzednim ale to uchodzi nam na sucho... ;o))
Jesteśmy w hali głównej. Wymieniamy trochę pieniędzy i teraz mam okazję skorzystać z dokumentów po które musiałem się wrócić na Balicach w Krakowie. Dzwonię do firmy w której zarezerwowałem samochód kempingowy na najbliższe dwa tygodnie. Dostajemy informacje, gdzie mamy czekać i za chwilę zjawia się taksówka. Ktoś chyba tylko nie pomyślał o wielkości naszych bagaży i jedziemy w dwóch turach. Jest środek lata. Pochmurno ale ciepło i duszno. W wypożyczalni duży ruch. Oddających i wypożyczających samochody sporo a tylko dwie osoby obsługi. Tu procedura wypożyczenia jest znacznie bardziej skomplikowana niż w przypadku samochodów osobowych ( patrz kraje na południu Europy). A już myślałem że moja reguła z samolotu potwierdzi się wszędzie ale to podobno dla mojego dobra... Na początek półgodzinny film z obsługi samochodów i ich wyposażenia, potem długie rozmowy na tematy ubezpieczenia i szczegółów kontraktu ( jak podkreśla pani) a nie wypożyczenia. Na koniec ponowna godzinna prezentacja auta i dokładne zaznaczenie wszystkich delikatnych porysowań na mapie auta ( to też dla mojego dobra). Całość kończy oglądanie dachu i podwozia jako elementów nie podlegających ubezpieczeniu komunikacyjnemu !!!! specjalnym lusterkiem na wysięgniku. W efekcie tego ponad dwu godzinnego monologu ( bo o czym tu tyle dyskutować) zasypiamy prawie na stojąco. W końcu dostajemy upragnione kluczyki i teraz spostrzegam dopiero przerażenie Gochy, które jakoś wcześniej mi umknęło. Nerwowo dopytuje nas czy ma aby na pewno wszystko z tego opisu pamiętamy i jak my tym autem pojedziemy. Przyznam się , że i ja teraz zaczynam mieć obawy. Auto jest wyjątkowo duże, ponad 6,50 m długości 3,50 m szerokości i chyba tyle samo wysokości. Kierownicę wymyśliło sobie po prawej stronie, zmianę biegów lewą ręką i jeszcze chce by nim jechać wg zasad lewostronnych.... Ruszamy. Pierwsze kilometry to dojazd do miasta i tu problemu nie ma ale ulice Auckland są pełne niespodzianek dla kogoś kto całe życie jeździ prawą stroną a dodatkowo jeszcze chce dojechać na określone miejsce czyli na camping. Kilka razy słyszymy za sobą trąbienie ale generalnie chyba jest nieźle. Jedno jest pewne – chwała Bogu, że mamy GPS. Pracując w trybie lewostronnym szalenie pomaga a co najważniejsze odpada element szukania drogi. Z niemałym trudem chyba za czwartym podejściem docieramy na camping, który nie ma żadnych reklam i nawet sąsiedzi na stacji benzynowej nie wiedzą, że są jego sąsiadami i od razu zmieniamy plany. Dzisiaj już odpoczywamy po podróży a jutro nie wracamy do Auckland na zwiedzanie tylko ruszamy na krańce północnej wyspy. Stolicę zostawimy sobie na powrót na południe czyli za dwa dni jak trochę nabierzemy wprawy w poruszaniu się i parkowaniu taka „wielką kobyłą” w dodatku wg zasad powszechnie tu obowiązujących które jeszcze musimy poćwiczyć w łatwiejszym terenie... ;o)) Camping choć wg opisu ma 4 gwiazdki nie mierzy się naszymi miarami. W zasadzie ma wszystko co potrzebne ale jakoś tak pusto tutaj. Internet jest ale w stacjonarnych komputerach. Próbujemy przekonać obsługę żeby nam pozwoliła pokombinować z przywiezionym przez siebie routerem i zmontowaniem wi-fi ale bez skutku i nie dają się przekonać. Wniosek jest taki, że łączenia skypem dzisiaj nie będzie. Żeby to tylko nie stało się tu normą....Wieczór zapada późno. Niestety poza mną piszącym ten wpis nikt go już nie doczekał zaszywszy się uprzednio w przygotowanych posłaniach naszego nowego domu na kółkach.