Odpowiadając głośno na moje wczorajsze wieczorne pytanie stwierdzam kategorycznie – nie może padać cały czas i to jest pierwszy kamień, który spadł mi z serca. Już od ranka ostre słońce wdzierało się poprzez nie zasunięte zasłony w oknach auta. Na dzisiaj mieliśmy sporą trasę w planach a zatem trzeba było się szybko zbierać. Kajtek jeszcze wypatrzył trampolinę a od czasów letniej Skandynawii nie umie sobie tego podarować. Po śniadaniu ruszamy. Camping mieliśmy przy samym wjeździe na Ninety Mile Beach. To chyba jedyna plaża po której można legalnie jeździć. Niestety nie jest dostępna dla caravaningu i z ograniczoną prędkością dla innych...;o) Czekaliśmy chwilę na chętnego amatora jazdy po piachu ale jakoś go nie było więc ruszyliśmy na północ. Sama droga była raczej nużąca a prawda jest też taka, że dla osób z tyłu jazda nie dostarcza przyjemnych doznań. Autem mocno kołysze i trzęsie więc ciężko poświęcić się jakimś szczególnym zajęciom poza siedzeniem i patrzeniem lub leżeniem. Na domiar złego ostatnie 20 km jest pozbawione nawierzchni i gruntowa droga pełna dziur i tzw „tralki” zamienia środek auta w prawdziwą orkiestrę. Wszystko się niemiłosiernie tłucze. Patrząc na miny Gochy i Kajtka mam cichą nadzieję, że przynajmniej widoki na Cape Reinga potwierdzą słuszność decyzji przemierzenia prawie 500 km tam i tyle samo z powrotem do Auckland. Na parkingu sporo aut, nowa żwirowa droga sprowadza w dół w stronę latarni. Myślę, że jednak było warto i to drugi kamień który spadł mi dzisiaj z serca, Spacer tam i z powrotem zajmuje około 45 minut. Kolejny cel to wydmy Te Paki. Skoro już wytłukliśmy się tyle po żwirówkach to dołożymy jeszcze 10 km odbijając z głównej drogi w bok. Są ogromne. Zresztą widać je również z głównej drogi, ale dopiero kiedy się tam podjedzie widać ich wielkość. Za 10 dolców można wypożyczyć deskę i pozjeżdżać po piachu. Czas nas jednak trochę goni a zatem poprzestajemy na niższych partiach wzniesień, Ruszamy dalej w drogę powrotną do Auckland wybierając tym razem zachodnią stronę wyspy i wybrzeże lasów kauri. Droga jest naprawdę pełna urzekających widoków. W zasadzie cały czas górki i pagórki z przecudnie bujną roślinnością. Ogromne stada krów i rzadziej owiec pasące się na bardzo dużych terenach przypominają o charakterze rolniczym tej wyspy. Mnóstwo zakrętów sprawia jednak, że jedzie się dość wolno takim autem jak nasze. Wiemy już, że nawet w połowie nie pokonamy zaplanowanej na dziś trasy. Kolejna godzina wypada w związku z oczekiwaniem na prom. Umilamy sobie czas gorącą czekoladą z objazdowego baru. Do największego fragmentu dziewiczego lasu na wyspie północnej Lasu Waipoua docieramy już około godziny 19. Droga teraz bije na głowę wszystkie poprzednie. Jedzie się jak poprzez prawdziwą dżunglę a zakręty w zasadzie są non stop i tak jest przez ponad 20 km. W środku lasu mamy przerwę na oglądnięcie największego z pozostałych drzew kauri – Tane Mahuta. Doprowadza do niego przygotowana ścieżka, Gdyby się dało opisać zapach jaki roztacza się wokół gdy zagłębiamy się w mrok drzew. Wspomniany osobnik ma ponad 2000 lat, 13 m obwodu i ponad 30m wysokości - jest naprawdę ogromne. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać jego wielkości. Słońce już zachodzi a zatem ostatni dzwonek zameldować się na camping. Jest niedaleko ale znowu bez internetu.