Och żeby codziennie móc się tak wyspać, chyba wreszcie odrobiliśmy zaległości. Za oknem dodatkowe dwa bonusy. Po pierwsze piękne błękitne niebo a po drugie doskonała widoczność z panoramą odległej Fujijamy. Nie spieszymy się specjalnie ponieważ plan na dzisiejszy dzień zakłada późniejsze wyjście ale za to i późniejszy powrót tak by móc poczuć troszkę atmosferę nocnego Tokio. Przy recepcji niespodzianka - ciągnąca się w nieskończoność kolejka na śniadanie - kurcze miałem rację wczoraj wieczór. Kolejki pewnie by nie było bo sala jest ogromna i pustych stolików nie brakuje ale „rytualne procedury” na każdym kroku (od których głowy bolą nie obytych z tym) sprawiają że stoi się tu w różnych miejscach. Każdy wchodzący ma być opisany, skasowany z bloczków śniadaniowych i odprowadzony na miejsce oczywiście w potoku słów płynących cały czas z ust osoby wprowadzającej. No bardzo egzotyczne na początku ale już powoli nużące. Oczywiście znowu problemy z rachunkiem. Angielski jest w tym kraju złem koniecznym i nawet jeżeli ktoś coś mówi to należy jeszcze zrozumieć co on mówi...;o)) W końcu dogadujemy się o co chodzi, kończymy śniadanie i rozpoczynamy długą podróż do Tokio. Najpierw autobusikiem spod hotelu, potem „mickeymousową” kolejką do stacji podmiejskiej, następnie kolejką do metra, potem 2 przystanki metra i znowu inną kolejka tym razem automatycznym składem jeżdżącym na wysokich palach i w dodatku bezobsługowym sterowanym przez komputer. Dojeżdżamy w okolice Tęczowego Mostu i dzielnicy szczególnie chętnie upodobanej sobie przez młodych. W zeszłym roku tłumy dzieci i młodzieży w mundurkach były nieprzebrane teraz nie ma nikogo. Widok w kierunku Tokio jest przedni – połączenie Manhattanu, mostu w San Francisco i Rhode Island szczególnie, że i pani na postumencie identyczna jak tam ;o)) To może się zdarzyć tylko w kraju takim jak tu... Kilka zdjęć i ruszamy dalej - kierunek Shibuya. To właśnie tam jest najsłynniejsze skrzyżowanie, w niektórych miesiącach przekracza go w ciągu 24 godzin 2 miliony osób. Teraz nie ma sezonu ale i tak jest bardzo tłoczno. Robimy sobie przerwę na kawę w Starbuck'sie – chyba najpopularniejszej tutaj sieci kawiarnianej i wracamy pod ziemię by dostać się do Chramu Meiji. Niestety nie zauważamy, że wsiadamy do ekspresowego składu i potem musimy się wracać kilka stacji. Świątynia Meiji położona jest w rozległym parku, stare drzewa i dużo cienia sprawiają, że robi się naprawdę zimno. Prawie pusty plac i temperatura nie zachęca do długiego przebywania i po kwadransie wracamy do metra. Robi się na tyle późno, że porzucamy myśl o parku Rikugien i kierujemy się to Mori Tower w Roppongi. Ten nowoczesny kompleks biurowo restauracyjny powstał parę lat temu a platforma 360 stopni na 52 pietrze zawsze przyciąga tłumy. Tym razem jest prawie pusto. Udało nam się tak trafić z czasem tak, że w ciągu 45 minut na górze mamy 2 w 1. I dzień i noc. Tutaj naprawdę warto zapłacić za wyjazd – ogrom miasta przytłacza. Gdzie do niego naszym lokalnym metropoliom... ;o)) Zjeżdżamy na dół i ostatnim punktem na dzisiejszej mapie jest Ginza. Dzielnica mody i najdroższych sklepów, gdzie życie tętni 24 godzinę na dobę. Popatrzeć i przejść się tym oświetlonym ulicznym pasażem to obowiązkowy punkt każdej wycieczki a szczególnie jeszcze o tej porze. Generalnie jesteśmy zmarznięci i dość zmęczeni. Ponieważ powroty są dziś równie dalekie kierujemy się w stronę hotelu. W zasadzie kończy się nasza przygoda z Tokio, jutro już tylko droga na lotnisko i wylot do Auckland. Mam świadomość, że tylko dotknęliśmy tego co nazywa się Japonią i zachowany obraz może być mylny. Każdy wie, że stolica rządzi się innymi prawami ale mentalność i nietypowa w zachowaniu kultura mieszkańców tego kraju sprawia, że nie czujemy się tu najlepiej. Pomimo że technologicznie jesteśmy przy Japończykach dopiero w średniowieczu nie zmienia to faktu, że znowu cieszę się, że nie musimy tu mieszkać na stałe. Jutro ruszamy dalej i znowu wychodzę z założenia że chyba już tu nie wrócę a co pokaże życie - zobaczymy.