No tak jest 23.02 a ja wpisuje 18.02 ale takie są tu realia. Internet to może mają kiwusi ale w domach, knajpy z siecią nie uświadczysz a jak ruszyliśmy w piątek na północ to zasięg w telefonie pojawił się w niedzielę. Może trochę przerysowane ale rzeczywiście zasięg jest tylko wzdłuż głównych dróg. Do rzeczy.....
Samolot do Auckland mamy o 18,30 czyli czasu moc. Planujemy opuścić hotel najpóźniej jak się uda zwłaszcza, że nasz plan zwiedzania został zamknięty a zresztą co to za zwiedzanie z torbami podróżnymi. I tu znowu jak zawsze stają na drodze naszego pomysłu japońskie procedury. Wprawdzie sprzedane z uśmiechem na twarzy ale stanowczo - NIE - 12.00 i ani minuty dłużej chyba, że za opłatą. Jedyne z czym idą nam na rękę to zamawiają autobus na lotnisko pod sam hotel i nie musimy się tułać z bagażami kolejką do głównego wejścia Disneylandu. Jak się za chwilę okaże ta ich pomoc chyba jest standardem bo zanim autobus opuści resort to przejeżdża przez wszystkie hotele, najczęściej tylko po to by zebrać głębokie ukłony hotelowej obsługi bo ludzi do przewiezienia na lotnisko nie ma. Przed samym wjazdem na terminal znowu nowość. Wszystkie autobusy zmierzające na lotnisko przejeżdżają przez punkt kontroli paszportowej. Sposób jej wykonania potwierdza, że to też tylko procedura, z której nic nie wynika bo kontrola ogranicza się tylko do przepisowego otwarcia paszportu na dowolnej stronie przy wtórze głośno wypowiadanym potoku słów... do kogo ? Chyba nie dane nam będzie się dowiedzieć. Przez to, że musieliśmy wcześniej przyjechać z hotelu teraz tutaj mamy sporo czasu. Do początku odprawy jest jeszcze 1,5 godziny. Lotnisko jest duże chociaż to Haneda a nie na Narita jest głównym lotniskiem Tokio. Ku naszemu zdziwieniu okienko Air New Zealand otwiera się wcześniej choć jest obsługiwane przez Japończyków ale może sama nazwa linii nie związana z krajem procedur czyni cuda.. ;o) Dzięki temu mamy jeszcze czas na posiłek. Z posiłkami jest łatwo, każde danie z menu( no może poza eleganckimi restauracjami) znajduje się przed wejściem w specjalnej gablocie. Z opisem i ceną wygląda jakby dopiero co włożono jeszcze ciepły oryginał za szybę. Problem tylko w tym, że smaku opisać się nie da i czasami zamówiona potrawa nie jest zjadliwa. Poeksperymentowaliśmy trochę w hotelu przy szwedzkim stole ale nikomu to specjalnie nie przypadło do gustu. Może po prostu zabrakło nam kogoś kto by nas w ten świat kulinarny wprowadził. Teraz też ograniczamy się do ogólnoświatowych i znanych specjałów jakimi są pizze ale przynajmniej wiem, że chłopaki sobie pojedzą przed daleka podróżą a ja nie wyrzucę kasy w błoto. Jedząc obserwujemy przylatujące samoloty. Nie wiem z czego to wynika ale chyba nigdzie nie widzieliśmy tyle Jumbojetów (Boeing 747). Wprowadzony numer bramki przy naszym locie obwieszcza że czas się pakować do samolotu. Wydajemy ostatnie yeny na słodycze w sklepie wolnocłowym i wsiadamy do kolejki łączącej z północną częścią terminala 2 gdzie swoje bramki ma nasza linia lotnicza. Po wejściu do samolotu szok, chociaż nam podoba się coraz bardziej. Po kraju procedur przyjdzie nam widać zmierzyć się z mentalnością Kiwusów ( Nowozelandczyków) którzy słyną z tego, że zasad mają niewiele. Bo czy na przykład jest gdzieś powiedziane, że obsługę samolotu mają stanowić same młode super laski ??? - na pewno nie tu. Przy wejściu wita nas ponad 50 letni gość. Jak się za chwilę okaże stewardzi stanowią chyba większą część obsługi kabiny a średnia wieku wszystkich osób wraz ze stewardesami na pewno jest większa niż 45 lat. Niech żyje doświadczenie !!! Zresztą jak się później okazuje wszyscy są szalenie mili i na prawdę można ich stawiać za wzór opieki nad pasażerami w podróży. Boeing 777 zabiera na pokład ponad 300 osób ale nie ma kompletu za to jest znowu opóźnienie. Podobnie jak na Heathrow musimy odbębnić stanie w kolejce na równoległym pasie. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że samoloty z jakiegoś tajemniczego powodu startują i lądują na zmianę z tego samego pasa. Obsługa na wieży musi mieć naprawdę stalowe nerwy. Kiedy w końcu przychodzi nasza kolej jest 45 minut po czasie. Samolot po starcie długo leci dość nisko nad ziemią co wprawia nas w pewne zdenerwowanie. Przeważnie pierwsze minuty to ostre nabieranie wysokości ale nie tym razem. W końcu chyba jest zgoda i mkniemy na 12000 m. Dodatkowo kapitan oznajmia, że nadrobimy opóźnienie i rzeczywiście przez jakiś czas zasuwamy ponad 1200km/h. Boeing którym lecimy ma układ siedzeń 3 + 3 + 3 i zdecydowanie więcej miejsca przed nogami niż poprzednim Airbusie. To zapowiada być może lepsze warunki do próby spania ale czas pokaże, że byłem zbytnim optymistą w wypowiadaniu takich opinii, Pogrążeni w ekranowych zabijaczach czasu mijamy pod sobą tak egzotyczne nazwy jak Okinawa, Guam, Fidzi, Może nie bezpośrednio pod sobą ale za dnia na pewno w zasięgu wzroku. Udaje mi się na chwile zasnąć. Nie wiem ile to trwa ale budzę się z przerażeniem, że opuszczę przekroczenie równika. Skoro na wodzie na pokładzie pojawia się wysłannik mórz to tutaj po cichu liczyłem na jakąś piękna anielicę ale niestety nic takiego nie miało miejsca, nawet nie było komunikatu na ten temat – może dlatego, że jest środek nocy. Jakoś każdy na swój sposób trwa powyginany w fotelach zmieniając co chwilę drętwiejące pośladki. Dzień już coraz bliżej a z jego nastaniem spełnienie mojego wieloletniego marzenia......