Camping w zasadzie jest pusty, raptem kilka dużych aut. Rano mży trochę ale patrząc w niebo wiem, że to przelotne opady. Po drodze do Auckland mamy jeszcze zaplanowane dwie rzeczy. Pierwsze to skupisko drzew Kauri nazwane „Cztery siostry” i plaże Muriwai z kolonią głuptaków. Niestety mimo szczerych chęci nie udaje nam się po drodze znaleźć miejsca gdzie należy odszukać opisanych drzew. Liczyłem na jakiś wyraźny znak lub parking ale się przeliczyłem, zresztą nie pierwszy raz. U nas znaki byłyby już na wiele kilometrów od atrakcji z obydwóch stron drogi a tu niejednokrotnie jest raz u celu i tyle. O plaży też udaje mi się doczytać, że teraz nie jest czas lęgów i kolonia ptaków nie wygląda okazale, a zatem decydujemy się na powrót do głównej drogi i zjazd do Auckland i tak mamy już dzień „ w plecy”. Sama droga nie niesie za sobą aż takich atrakcji więc teraz o rzeczach ogólnych. Nowozelandczycy poza stolicą mieszkają bardzo różnie zapewne jak wszędzie, ale domy są raczej małych rozmiarów, prawie zawsze parterowe. W 95 % drewniane kolorowo malowane. Podwórka jak u nas, niektóre ładne i zadbane a na niektórych poniewiera się wszystko to co stało się nieprzydatne do 5 pokolenia w tył. Mają zamiłowanie do starych samochodów, które niejednokrotnie mijamy lub widzimy na podwórkach. Niektóre są na wygląd jeszcze z lat 30-40 ubiegłego wieku – aż cud, że to jeździ. Co chwilę na wjazd do domu zachęcają domowej roboty reklamy mówiące a to o możliwości noclegu, a to reklamujące produkty rolnicze domowego pochodzenia innym razem masaże polinezyjskie lub zajęcia bardziej dynamiczne jak jazda konna lub naukę strzyżenia owiec... ;o)) Patrząc dalej po reklamach generalnie odnosi się wrażenie, że pół tego kraju jest na sprzedaż, sprzedaje się ziemię, całe gospodarstwa oraz budynki na działalność w miasteczkach przez które przejeżdżamy. Nie wiem czy to oznaka kryzysu o którym tu też trąbią w radio czy po prostu nowozelandzka rzeczywistość. Ponieważ musimy się zatrzymać na stacji a przy okazji zrobić zakupy zatem słów parę o cenach. Jeżeli chodzi o paliwo to żyć nie umierać, rozbieżności są nawet do 25 % między regionami ale nigdzie nie płaciliśmy więcej jak 2 PLN za litr ropy. Rachunek za pełen koszyk zakupów w dużym sklepie tez jakoś nie przytłoczył. Generalnie ceny są około 15-20 % większe niż u nas ale zdecydowanie niższe niż w krajach Europy zachodniej nie mówiąc już o Anglii z naszych pierwszych dni wyjazdu. Generalnie wszyscy płacą kartami, nawet te drobne sumy. Większość małych miasteczek ma przy drogach absolutnie wszystko co jest potrzebne do funkcjonowania społeczności i turystów, no może poza kafejkami internetowymi...:o(( Ludność jest bardzo zróżnicowana etnicznie. Oprócz białych potomków pierwszych osadników wyróżniają się również ciemnoskórzy o polinezyjskich rysach i dużo Azjatów. Często mijamy małe kościółki przeróżnych wyznań o których informują duże tablice oraz kolorowe szkoły, z których czasami wysypuje się mnóstwo ubranych jednakowo dzieci. Niektóre szkoły są szkołami wyznaniowymi, tak przynajmniej informują napisy. Po drodze do Auckland zatrzymują nas jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza z nich to uliczna aukcja o której informowały ręcznie pisane plakaty. Nie była to bynajmniej licytacja zadłużonego w banku nieszczęśnika tylko sprzedaż wszystkiego co okazało się już niepotrzebne w domu a mogło zainteresować innych mieszkańców miasteczka. Wszystkie rzeczy były gromadzone i spisywane przez kilka dni we wskazanym miejscu a później z profesjonalnym prowadzeniem licytowane z zacięciem. Takie nasze Allegro tylko w lokalnym znaczeniu. Drugą rzeczą był sklep z rupieciami przy jednej ze stacji benzynowych. Boże czego tam nie było, 4 czy 5 pomieszczeń wypełnionych po brzegi przeróżnymi sprzętami. 90 % tego nadawało się pewnie do śmieci ale może mam wypaczony gust... :o)) Na wejściu dowiedzieliśmy się o specjalnej obniżce w dniu dzisiejszym w wysokości 40%. Inna sprawa, że wszystkie to przedmioty miały swój numer i wpisaną obok cenę. Mnie zaciekawił album-przewodnik, choć stary ale ładnie wydany i z kolorowymi zdjęciami. Zapłaciłem 10 NZD. Teraz już prosto do Auckland bo godzina już późna. Wjazd do Auckland przez ogromny most Harbour Bridge jest naprawdę imponujący a panorama miasta z mostu zatyka dech w piersiach. Próbowaliśmy znaleźć jakieś miejsce do zatrzymania się przed lub za mostem ale ponieważ takiego nie udało się znaleźć więc przejechaliśmy most po 2 razy w każdą stronę by nacieszyć się tym widokiem i by móc zrobić sporo zdjęć. Samo miasto sprawia wrażenie bardzo kolorowego. Kolorowi ludzie na ulicach, kolorowe fasady budynków, kolorowo na talerzach w knajpkach na nabrzeżach. Nie było problemu z parkingiem może dlatego, że to niedzielne popołudnie i ludzie są poza miastem. Zaliczyliśmy krótka rundkę po centrum zgodnie z opisem w przewodniku i wycieczkę zakończyliśmy w muzeum morskim. W zasadzie to mając już kilka takich obiektów w pamięci nie zakwalifikowałbym go do najlepszych choć oznaczone jako super atrakcja w przewodniku. Ponieważ wyjście z niego prowadziło przez restauracje skorzystaliśmy z wolnych stolików. Po kolorowym posiłku postanowiliśmy po namowach Kajtka odwrócić zaplanowaną kolejność i najpierw pojechać do Zoo a potem do Kelly Family jak potocznie nazwaliśmy Kelly Tarlton's Underwoter World and Antarctic Encounter czyli w skrócie rzecz o biegunie i podwodnym świecie. Wieczorem zaś chcieliśmy wrócić do Sky Tower by wzorem Tokio zaliczyć widok z wieży i w dzień i w nocy za jednym zamachem. Jakież było nasze zdziwienie gdy już o 17.00 Zoo było zamknięte jak również i kolejna zaplanowana atrakcja. Na wszelki wypadek postanowiliśmy jednak poszukać noclegu, żeby podobnie nie było z campingiem. No i wykrakaliśmy. Ten upatrzony z dostępem do internetu odesłał nas z kwitkiem a następny oddalony o ponad 30 km od centrum skutecznie zniechęcił nas do kolejnego powrotu do miasta. W końcu jutro też jest dzień i zapewne Sky Tower nadal będzie górować nad miastem.....