Słońce przygrzewa od rana dość mocno a że mamy na dzisiaj ambitne plany nie marudzimy zbyt długo w łóżkach. Jeszcze tylko obowiązkowe karmienie gości przed samochodem (choć w zasadzie nie wiemy co to za stwory) i ruszamy. Większość atrakcji otwieranych jest tutaj 9.00 – 10.00 i chcemy zacząć najwcześniej by móc jak najwięcej zobaczyć. Na początek krótki rekonesans po Rotorua a potem już najbliższa nas Whakerewara. Ten leżący w mieście park geotermiczny jest jednocześnie prezentacją kultury maoryskiej, cały czas zamieszkany i prowadzony przez rdzennych mieszkańców. Aleja domków to głównie sklepiki z pamiątkami i miejsca gdzie można spróbować oryginalnych potraw. Ponieważ na 10.00 mamy wykupione bilety na pokaz oryginalnych tańców i pieśni szukamy zaznaczonego na otrzymanej wraz z biletami mapce miejsca pokazu. Mijamy miejscowy cmentarz pełen białych grobowców i trafiamy na miejsce spotkań. Chętnych jest już sporo ale są jeszcze wolne miejsca. Prowadzący robi krótki wstęp i rozpoczyna się występ. Jest Haka w męskim wykonaniu i różnotematyczne pieśni. Całość choć na początku sprawia nieco wrażenie „cepeliady” (szczególnie, że w występujących rozpoznaliśmy panią , która przed chwilą sprzedała nam bilety i pana, który je sprawdzał przed wejściem) wkrótce okazała się naprawdę miła dla ucha i oka. Zapewne trwało by to jeszcze dobra chwilę, gdyby nie ogromne oberwanie chmury. W jednej chwili niebo spadło na ziemię potokami wody i nie pomogły żadne zadaszenia czy naprędce rozdawane parasole. Przedstawienie przerwano by schronić się w pobliskim budynku gdzie po chwili zostało wznowione. Na koniec wszystkich zachęcano do wspólnych zdjęć z występującymi. W zasadzie nie przepadamy za tego typu ustawiankami ale dla takiego towarzystwa.... Po przedstawieniu ruszyliśmy ścieżkami w poszukiwaniu gorących źródełek, jeziorek i bulgoczącego błotka. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie więc co chwilę mieliśmy to deszcz to błękit nad głowami. Godziny lecą a zatem żegnamy gościnne miejsce i obieramy kolejny cel czyli pogrzebaną wioskę u wzgórza Mount Tarawera. Pietnastokilometrową drogę pod górę pokonujemy za znakami gdyż nasz GPS nie posiada takowej w swoich zasobach. Wejście jest bardzo drogie jak na tutejsze warunki i mamy pewien zgryz ale przewodnik tak ładnie opisuje to co nas czeka. Miejsce jest wspomnieniem tragedii kiedy w roku 1886 wybuchł wulkan Mount Tarawera grzebiąc nie tylko wioskę maoryską, ale i hotel pełen gości gdyż u podnóża góry było jedno z najciekawszych miejsc krajoznawczych ówczesnych czasów - słynne biało-różowe tarasy skał krzemionkowych skąd wypływała gorąca woda. Niestety tylko legenda jest interesująca. Całość wycieczki to w zasadzie zmarnowany czas i pieniądze. Staramy się zawsze być obiektywni ale tym razem prawda jest brutalna... :o((
Po 45 minutach znowu siedzimy w samochodzie kierując się do kolejnego miejsca – Nowozelandzkiego Instytutu Maoryskiej Sztuki Rękodzieła. I tu prawdziwy strzał w dziesiątkę. Miejsce jest doskonałym dla nas uzupełnieniem Whakerewary a w zasadzie gdyby ktoś tu trafił najpierw w zupełności mógłby czas poświęcony w pierwszym miejscu przeznaczyć na kolejne atrakcje. Podobnie jak za pierwszym razem jest dużo o kulturze Maorysów (wioska, muzeum z elementami multimedialnymi) , jest pokaz ( chyba nawet bardziej ciekawy niż nasz pierwszy), jest możliwość poprzyglądania się na żywo jak powstają przedmioty rękodzieła no i w końcu jest super gejzer Pohutu, który co jakiś czas raczy oglądających długą prawie 15 metrową erupcją gorącej wody. Spędzamy tu ponad 2 godziny. Czas szybko biegnie, wracamy na obiad do Rotorua i zaznaczamy na GPS-ie kolejna atrakcję oddalona o 40 km Wai-o-tapu. Mieliśmy jeszcze w planie geotermalną dolinę Waimangu ale jej czas zwiedzania uniemożliwiał realizację tego planu. Kiedy dojeżdżamy do Wai-o-tapu zaczyna rzęsiście padać. Problem rozwiązuje się sam. Jest 17.10 i właśnie 10 minut temu wejście zostało zamknięte. Kolejny raz potwierdza się zasada, że jeżeli coś jest napisane „ otwarte do zmroku” w praktyce oznacza bądź tam przed 17.00. Podobne doświadczenia wynieśliśmy z Auckland. Niestety Wai-o-tapu pozostanie dla nas nie odkryta. Musimy ruszać dalej. Powoli przyzwyczajam się do myśli, że nie tylko te mniej znaczące choć istotne na mapie ciekawostek Nowej Zelandii punkty, ale również część tych które należy zaliczyć koniecznie nie będą naszym udziałem. Dwa tygodnie to zdecydowanie za krótki okres na pobyt tutaj. Każdy z kim rozmawiamy przyjeżdża na minimum 4 a najlepiej 6 tygodni. Taka podróż daje pełniejszy obraz tego pięknego kraju no ale cóż jak głosi nasze przysłowie gdy się nie ma co się lubi to się lubi co się ma...Na nocleg docieramy do Taupo położonego nad ogromnym jeziorem. Chyba mamy lepszą rękę do campingów bo ten jest super i znowu z internetem. Nawet postanawiamy zrobić pranie i suszenie wykorzystując istniejące wyposażenie campingu. Nigdy nie korzystałem z publicznych pralni tak popularnych w niektórych krajach i muszę się wczytać w obsługę tych dużych urządzeń. Za 5 NZD po godzinie mamy wyprane i zupełnie suche rzeczy. Wieczorem próbujemy rozplanować kolejne dni, których już coraz mniej do końca i nie wygląda to ciekawie... Jutro w każdym razie czeka nas „film drogi” czyli całodzienna podróż do Wellington.