Noc minęła różnie. Każdy z nas budził się po kilka razy. Dodatkowym powodem była burza z piorunami, która przetoczyła się nad nami. Wstajemy o 3,40 jest bardzo wcześnie ale mamy dzisiaj w planie wschód słońca w drodze na Gokyo Ri - szczyt górujący nad osadą. Ponieważ noce są bardzo zimne a w pokojach nigdy nie ma więcej niż 4-5 stopni każdy z nas z precyzją zegarmistrza zaplanował dzisiejsze ubieranie. Część rzeczy głównie bielizna powędrowała nawet na noc do śpiwora by rano nie była taka zimna. Według zapewnień Tiki na szczycie będzie bardzo wietrznie, więc wyciągamy zimowe i goretexowe wdzianka. Wychodzimy o 4,30. Z przerażeniem stwierdzamy, że leży 3-4 cm świeżego śniegu. Czyli w nocy nie było ulewy tylko śnieżyca z piorunami. Mijamy legowisko przysypanych śniegiem jaków i przez oblodzone kamienie przechodzimy strumyk zasilający w wodę jeziorko nad którym leży osada. Niebo jest fantastycznie rozgwieżdżone. Ma się wrażenie jakby 100% jego powierzchni pokrywała droga mleczna a przecież to nie jest możliwe. W oddali mniej więcej w 2/3 drogi do szczytu migoczą 2 czołówki jak się później okazało Japończyka z przewodnikiem, którzy wyszli o 4.00 a 15 minut marszu przed nami błyskają światłą bardzo dużej grupy Austriaków i Anglików. Fajnie to wygląda na tle czarnej nocy przypominając trochę oświetloną gąsienicę maszerującą pod górę. Ruszamy stromo pod górę i od razu robi się nam cieplej. Narzucamy swoje tempo i po pół godzinie już idziemy razem z poprzedzającą nas grupą a po kolejnych 30 minutach już jesteśmy na czele. Robi się na tyle jasno, że gasimy czołówki i delektujemy się pięknymi widokami Mount Everestu, Lhotse i oddalonego stożka Makalu. Wokół jak okiem sięgnąć same góry - jest fantastycznie. Pojawiają się pierwsze promienia słońce oplatające swoimi ramionami ośnieżone szczyty. Robi się na tyle jasno, że musimy założyć okulary. Na ośmiotysięcznikach widać tumany śniegu wznoszone przez wiatr ale u nas jest cicho i spokojnie, Od teraz kiedy już nas nikt nie ogranicza każdy rusza do góry swoim tempem. Maciek jak zawsze najsilniejszy przed szczytem dogania Japończyka ja jestem drugi a potem Tomek. Jest tak cudownie, że żeby to opisać trzeba tam po prostu być. Kolorowe flagi i posążek Buddy oznajmiają wierzchołek. Czujemy się doskonale, żadnych nawet najmniejszych objawów choroby wysokościowej a szybkie tempo pozwoliło bardzo optymistycznie patrzeć na kolejne wyzwania tej wyprawy. Naprawdę procentują setki godzin spędzonych w ruchu na przygotowaniach do wyjazdu. Zanim dotrzemy pod ostateczny cel podróży Island Peak przed nami jeszcze dwa takie aklimatyzacyjne wyjścia w okolice 5500 m n.p.m i dwie wysokie przełęcze powyżej 5300 m n.p.m.
Na górze spędzamy około 30 minut fotografując wszystko co się da dookoła i siebie nawzajem. Kiedy dochodzą minięci po drodze Anglicy i robi się tłoczno ruszamy szybko w dół na śniadanko.
Teraz schodząc możemy podziwiać całą rozległą dolinę wraz z naszą osadą położoną nad jeziorem i odbijającymi się w częściowo roztopionej jego tafli górami. W schronisku spotykamy naszego przewodnika, który nie miał najlepszego dnia i zawrócił. Coś próbuje się tłumaczyć ale przecież doskonale zdajemy sobie sprawę, że jutro może być tak z każdym z nas, bo organizm na tej wysokości jest kompletnie nieprzewidywalny. Zresztą był już tam ponad 20 razy... :o)) Zjadamy obfite śniadanie i mamy 2 godzinki do wyjścia. Chłopaki nikną w śpiworach a ja staram się na gorąco opisać dzisiejszą wycieczkę. Tika zarządził wymarsz na 11.00 Podejdziemy do ostatniej osady przed przełęczą Cho La tak by jutro wyruszyć skoro świt, gdyż jest to jedna z tych wysokich przełęczy i długich tras. Trzeba też pamiętać, że w południe codziennie pogoda zaczyna się psuć i chmury schodzą bardzo nisko dlatego dobrze o tej porze być już po drugiej stronie. Ruszamy w miarę punktualnie. Tika chyba opierniczył tragarzy za ostatnie dwa dni bo dzisiaj zasuwają aż się za nimi kurzy. Droga wiedzie przez lodowiec ale w zasadzie to piargi pełne kamieni z małymi jeziorkami o zielonym zabarwieniu wody co może świadczyć o jej polodowcowym pochodzeniu. Nam tylko w jednym miejscu udaje się dostrzec oberwany jęzor lodowy. Wędrówka trwa około dwie godziny i nie jest zbyt wyczerpująca. Po drodze mijamy stado 30 może 40-tu wolno pasących się jaków. Do osady Dragnag przychodzimy na 13.00. Jest na tyle wcześnie i ciepło, że znowu można pozwolić sobie na zewnętrzny prysznic i małe pranie. Ponieważ dzisiaj jest 13-ty ciągle zastanawiam się z której strony nam coś przywali. Wychodzi na obiedzie. Tika przewodnik czuje się kiepsko. Albo zamordowaliśmy go swoim gadaniem albo swoim tempem chodzenia. Dzwonił do swojego biura z pytaniem co ma robić i czy ktoś go nie zastąpi ale ma odpocząć i decydować będą jutro. Nafaszerowaliśmy go naszymi proszkami i zobaczymy co będzie rano. Z innych drobiazgów dotyczących 13-ego to wcięło mi wiszącą na słońcu przy drodze jedną ze skarpetek. Przed chwilą wracały tamtędy jaki z pastwiska do obory i któremuś z nich musiała prawdopodobnie spasować ….:o)) Jutro znowu wstajemy o 4.00 więc tymczasem do śpiworów....