Wysłanie wczoraj maila niestety nie oznaczało końca dnia 13-tego. O 18 w czasie kolacji sypnął się nasz misternie układany plan. Tika nasz przewodnik kategorycznie oświadczył, że nie czuje się na siłach kontynuować dalej marszu. Boli go serce i jutro rano zamierza zejść na dół i poddać się badaniom. Przyniósł nasze wszystkie dokumenty i pozwolenia oraz pieniądze przeznaczone dla nas do końca treku stwierdzając, że na pewno sobie poradzimy. Ciekawe jakie mieliśmy wtedy miny? Oczywiście, że dalibyśmy sobie radę z trasą. Mamy mapy, gps z wytyczonym ścieżkami - problem leży w tym, że nasi porterzy nie mówią słowa po angielsku. Nie znamy też żadnych zasad dotyczących wyboru noclegu, cen dla agencji, opłat za porterów – w zasadzie nie wiemy nic. Przychodzimy zawsze na gotowe, dostajemy klucze do pokoi, zamawiamy z gotowego menu posiłki i zawsze wszystkim zajmuje się Tika. Teraz jesteśmy w lesie.....Jestem wściekły mimo to przynosimy apteczki i próbujemy go reanimować w miarę naszych możliwości. W międzyczasie zaczynamy rozmawiać z innymi grupami czy nie przygarnęliby nas na następne 6 dni - po tym czasie zajmie się nami nasz drugi przewodnik - wysokogórski. Nikt nie chce wziąć nas na swoje barki i odpowiadać za nieznajomych ludzi. Dopiero grupa Niemców z którymi miło nam się gwarzyło po południu chcą nam pomóc na zasadach „bez zobowiązań” czyli idziemy razem choć każdy osobno. Ich przewodnik służy pomocą w organizacji noclegów. Tylko tyle i aż tyle. Moja złość na Tikę bierze się właśnie stąd, że jemu organizacja takiej pomocy poszłaby znacznie łatwiej niż nam – w końcu zna tu wszystkich przewodników. Wkurzeni próbujemy dodzwonić się do Rama – organizatora naszego treku, ale na zewnątrz trwa zamieć połączona z ogromnymi wyładowaniami atmosferycznymi i nie ma szans na satelitarne połączenie. Ustalamy godzinę śniadania i wyjścia dostosowując się do planów Niemców i udajemy się na spoczynek. Noc jest chyba najgorszym doświadczeniem w moim życiu. Chłopakom też nie jest łatwo. Tomek przed spaniem mierzył gorączkę i ma 37,3 więc zasypia z Fervexem. Maciek kaszle mocno i wychodzi kilkukrotnie w ciągu nocy. Mamy dwójki i dzisiaj ja śpię pojedynczo choć śpię to za dużo powiedziane. Co jakiś czas zrywam się z uczuciem, że nie mam czym oddychać. Budząc się wrażenie mam takie jakbym wypływał z głębokiej wody i ostatnie metry robił już na bezdechu. Kiedy otwieram oczy pierwszą czynnością jest złapanie oddechu, później trzeba pozbyć się panicznego strachu, że jeżeli jednak mam kłopot z płucami to jestem z tym problemem zupełnie sam bez szans na jakąkolwiek pomoc. Telefon satelitarny do rana nie działa, pomoc lekarza może dotrzeć z Namche najwcześniej po 3-4 dniach a wezwany helikopter będzie najwcześniej za 8-10 godzin przy czym jego wezwanie również bezzasadne kończy definitywnie moją przygodę z Himalajami. Kolejną czynnością jest sprawdzenie zegarka by przekonać się, że od ostatniego takiego przypadku nie minęło więcej niż 30-40 minut i kolejno zmuszenie się do zaśnięcia wiedząc, że te same czynności będę powtarzał jeszcze wielokrotnie tej nocy. Świt wlewa trochę nadziei w mój umęczony umysł i nie mam ochoty zastanawiać się za ile moich nocnych kłopotów odpowiadały płuca a za ile głowa.... Ubieramy się w zimnie i zaliczamy niewielką toaletę poranną w pobliskim strumyku. Jest znacznie poniżej zera i trochę świeżego śniegu. Na śniadaniu mamy pierwszą złą informację. Jeden z Niemców, z którymi mieliśmy wyruszyć miał dokładnie takie same objawy jak ja w nocy i nie nadaje się na razie do wyjścia. Jest też dobra wiadomość. Tika po naszych lekach czuje się lepiej i postanawia spróbować wyruszyć z nami. Umowa jest taka, że jeżeli nie da rady to wróci a my przekroczymy Cho La i poczekamy na Niemców z drugiej strony. Wyruszamy o 6,30 Jest zimno ale ruch rozgrzewa. Po pierwszej godzinie ściągamy już zewnętrzne kurtki. Jak na takie nocne przeżycia idzie mi się wyjątkowo dobrze. Przypuszczam, że gdyby coś takiego przytrafiło mi się w domu, następnego dnia musiałbym zadzwonić do swojego szefa z prośbą o urlop na żądanie .. :o))
W ogóle mam wrażenie, że organizm tutaj potrzebuje zdecydowanie mniej. Podobnie jest z jedzeniem. Już od kilku dni razem z Tomkiem jemy mniejsze porcje. Jakoś nie czujemy potrzeby napychania się. Z drugiej jednak strony jak popatrzę na swoje coraz bardziej widoczne żebra mam wrażenie, że organizm chyba robi mnie w konia albo nie doczytałem czegoś napisanego drobnym druczkiem podczas umowy z moim ciałem. Maciek musi mieć zupełnie inną umowę. Zresztą mam nieodparte wrażenie, że jeszcze długo po naszym stąd wyjeździe będą krążyły legendy o wysokim gościu w śmiesznej czerwonej czapce, który zawsze bez względu na zmęczenie zasuwał jak „przecinak”, codziennie jadł chili - nawet na śniadanie i rozmawiał z każdym spotkanym Szerpą i przewodnikiem po nepalsku choć wcale nie znał tego języka......
Po kolejnej godzinie wchodzimy w słońce i wyciągamy okulary. Robi się ciepło. Na kolejnym postoju wychodzi sprawa okularów porterów. Mimo zapewnień przewodnikowi, że je mają okazuje się że nie ma ich żaden. Po części jesteśmy również przygotowani na taką sytuację. Uczestnicząc przed wyjazdem w kursie medycyny wysokogórskiej organizowanej w Gdańsku przez www.medeverest.pl ( Robert robię Ci darmową reklamę :o)) wpajano nam zasadę, że porterzy są równie ważną częścią naszej ekspedycji jak my sami a ich choroba oznacza również nasze kłopoty Przygotowując się na taką możliwość zabraliśmy kilka dodatkowych przedmiotów z ekwipunku w tym również z ubrania.
Dodatkowe okulary wędrują w bagażu niesionym przez porterów i niestety po ich wyciągnięciu wymagają naprawy. Tu również niezbędna okazuje się tak mocno przydatna na zajęciach kursowych taśma samoprzylepna. Po chwili okulary są na wszystkich nosach i ruszamy do ostatniego bardzo stromego podejścia na przełęcz. Przyznam się, że nie jestem w stanie dotrzymać nikomu tempa. Wlekę się z tyłu i chyba teraz wychodzi ze mnie dzisiejsza noc. Z jednej strony trzeba kontrolować puls, z drugiej strony podwójnym oddechem transportować jak największą ilość tlenu. Dodatkowo mógłbym się założyć, że wręcz słyszę jak ośnieżone kamienie po których się wspinam mówią do mnie „ stań krzywo a ulżymy twoim cierpieniom i odeślemy cię wcześniej do domu...:o))
Ostatnie metry pokonuję już chyba tylko wysiłkiem woli ale każdy kto uprawia jakikolwiek sport i przekracza linię mety lub w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia wyznacza sobie nawet te wyimaginowane granice wie jak istotny jest ten ostatni krok, po którym wszystko co wycierpiałeś po drodze przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczy się tylko to co dostajesz po tym kroku – radość, zadowolenie, satysfakcja. Wystarczy chwila odpoczynku i już masz nowe plany i nowe granice do przekroczenia. Podobnie było ze mną. Ostatni krok na przełęcz oznaczał cudowny wręcz nie do opisania widok lodowca opadającego w dół doliny, dziesiątki ośnieżonych sześciotysięcznych szczytów dookoła i zamykającą w oddali dolinę - Ama Dablam. Spędziliśmy tam ponad pół godziny odpoczywając i wykonując dziesiątki zdjęć, Ponieważ wiatr przybierał na sile ruszyliśmy w dół do wioski Dzonglha celu naszej dzisiejszej podróży. Szło się dobrze zwłaszcza że poruszaliśmy się teraz południową stroną i nie było już tak dużo śniegu. Po 6 i pół godzinie docieramy do osady. Tomek ma tą fantastyczna umiejętność, że 20 sekund po zajęciu miejsca już śpi. Tak jest i teraz. Maciek przegląda menu przed złożeniem zamówienia a ja jako dzisiaj chyba najbardziej zmęczony biorę na siebie ocenę jakości pokoi i toalet. Już pierwszy rzut oka sprawia, że zmęczenie mija jak ręką odjął. Mam nawet wątpliwości co do zasadności obiadu w tym miejscu zwłaszcza, że po drodze niechcąco zajrzałem do kuchni. Na obiad jednak zostajemy. Tomek zdążył już się zdrzemnąć choć nie było mnie tylko 3 minuty i właśnie razem z Maćkiem składają zamówienie. Po godzinie przerwy ruszamy dalej. Nikt nie protestuje choć przed nami jeszcze 3 godziny marszu. Tika, któremu od przełęczy chyba spadł kamień z serca znowu jest taki jak dawniej - żartuje i śmieje się. On też przy obiedzie wspomina coś o hoteliku o podwyższonym standardzie w Lobuche co tylko podkręca nam tempo. Po drodze porterzy narzekają na ból głowy i znowu w sukurs przychodzi nam podręczny szpital niesiony w plecaku. Po 9 godzinach i 45 minutach docieramy na miejsce. Dzisiaj nie zaznamy szczęścia podwyższonego standardu bo wszystko jest już zajęte ale robimy rezerwacje na jutro, W końcu przed nami jutro dzień restu czyli tzw. „nicnierobienia”
Strasznie się rozgadałem (czyt. rozpisałem) Przepraszam, ale po wydarzeniach ostatnich 24 godzin chyba po prostu było mi to potrzebne. Inna też sprawa, że blisko 10-cio godzinny marsz sprzyjał przemyśleniom... ;o))
Pozdrawiam wszystkich czytających ten blog. Wiem, że jest Was całkiem spora grupa. Nie mamy możliwości przeglądania komentarzy na stronie natomiast z wielką przyjemnością czytamy maile, które do nas docierają. Są bardzo miłe a niektóre wręcz wzruszające. Piszcie proszę jeżeli tylko macie życzenie na adres arturwyprawa@gmail.com z jednym tylko zastrzeżeniem. Nie załączajcie niczego !!! To blokuje nam i tak bardzo wolne satelitarne łącza a czasami wręcz uniemożliwia wysyłanie nowych wpisów na bloga.
Dobrej nocy gdyż nadszedł czas na spotkanie z lodowatością naszych pokoi ...:o))))