Jest już 22 kwietnia. Chłopaki śpią padnięci a ja przy gorącej herbacie próbuję zebrać myśli i podsumować ostatnie dwa dni. Cały czas zastanawiałem się co mam napisać a ponieważ wszystko skończyło się w miarę szczęśliwie postanowiłem z trzech prawd jak mawiał ksiądz Tischner wybrać CAŁĄ prawdę. A zatem po kolei.....
Śpimy trochę dłużej jakby na zapas przed mniejszą ilością snu, która czeka nas jutro. Śniadanie o 8.00 potem obiad o 11.00 i wymarsz. Jest zimno wieje i mocny wiatr. Pogoda też taka sobie ale przed wyjściem się wypogadza. Trudne jest to czekanie. Plecaki spakowane, większość rzeczy została w Chukung. Jest hasło do wymarszu. Żegnamy się z Tiką przy bramie. Na jej skraju siedzi ogromny czarny kruk nie dając się wypłoszyć... Tika twierdzi, że to zły znak. NO ŁADNIE SIĘ ZACZYNA...... Czekaliśmy na ten moment ostatnie 3 tygodnie skrupulatnie zdobywając aklimatyzacje teraz nogi same niosą w górę doliny. Trzygodzinną trasę robimy w dwie. Mijamy głaz informacyjny i ukazują się małe namioty. Jest ich ze trzydzieści tylko nie ma naszych. Nie bardzo rozumiemy sytuację, Przecież wszystko było zaplanowane. Po to siedzieliśmy całe przedpołudnie w Chukung, żeby Timba z ekipą zdążył przygotować obóz a tu nie ma nic..... Z zazdrością patrzymy jak inni przychodzą na gotowe by po chwili zniknąć w namiotach po herbacianym poczęstunku. My siedzimy na plecakach kuląc się za głazami, nie dając sobie wydrzeć resztek ciepła lodowatemu wiatrowi. Po pół godziny pojawiają się pierwsi porterzy, z nimi i tak nie da się dogadać bo mówią tylko po nepalsku. Próbują rozłożyć namiot kuchenny ale po pół godzinie szamotaniny zostaje z niego tylko potargana szmata. Po kolejnej półtorej godziny pojawia się ON.... wchodzi do obozu z promiennym uśmiechem, w wielkich lustrzanych okularach i ogromnych butach w ręce, które zdecydowanie bardziej pasowałyby na ośmiotysięcznik niż tu... Wypadam zza kamienia przypominając sobie wszystkie najgorsze obelgi jakie znam po angielsku. Efekt jest taki, że przynajmniej znika mu z twarzy ten głupawy uśmiech.
I my temu człowiekowi mamy jutro powierzyć swój los a tu tymczasem kolejna wpadka. Normalnie w takiej sytuacji mówię pas a tu proszę zacinam się w sobie i po kolejnej godzinie ładujemy się do namiotów. Przynajmniej jest ciepło. Na pierwszą herbatę z ciastkami czekamy do 16.00 Kolejną dostaniemy o 18.00. O kolacji na razie nie ma mowy a przecież trzeba iść spać bo o północy wymarsz. W międzyczasie idę do niego z pytaniem o której robimy ostatnią odprawę wraz z omówieniem jutrzejszego planu. Kiedy wchodzę do niego ( szerpy wysokościowego – Timby) do namiotu nogi mi się uginają. Timba jest kompletnie pijany i w żaden sposób nie można nic sensownego od niego wyciągnąć. Mam dość. Przyznam się, że gdybym u któregokolwiek z kompanów uzyskał poparcie do powrotu to już by mnie tam nie było. Maciek stwierdza kategorycznie, że idzie " bez względu na względy ", Tomek radzi doczekać do rana by zobaczyć jak się sytuacja rozwinie. Próbujemy wyciągnąć gościa by coś nam pokazał z czym się jutro możemy spotkać ale generalnie te próby na sucho z liną nie mają sensu bo ogólne rzeczy to my wiemy a chcielibyśmy poznać szczegóły wejścia. Z zazdrością patrzymy na trenujące inne ekipy. O 20.00 mamy kolacje. Niestety jesteśmy świadkami jej powstawania i warunków sanitarnych tam panujących ale przynajmniej zaspakajamy głód i można trochę pozytywniej myśleć. Timba jest trochę „lepszy” co pozwala troszkę optymistyczniej patrzeć na dzień jutrzejszy. Umawiamy się na 0.30 i ładujemy się do namiotów. O myciu nie ma mowy bo w bazie nie ma wody a nikt z opiekunów nie dba o takie „pierdoły” Chłopaki zasypiają błyskawicznie, ja tak nie potrafię i słyszę kolejne godziny oznajmiane przez zegarek. W końcu i na mnie przychodzi kres.