Cud się nie zdarzył. Jest tak jak było, zimno i bardzo mokro. Przez moment zastanawiam się nad sensem przejechania 180 km w stronę lodowców, bo przecież to trochę tak jakby w super pochmurny i deszczowy dzień wybierać się kolejką na Kasprowy, no w sumie można tylko po co..? Z drugiej jednak strony trudno coś generalnie zmieniać będąc tu gdzie jesteśmy obecnie i gdy zostało raptem 3 dni do wylotu. Przyznam się, że nie byłem mentalnie przygotowany na taką sytuację. W ogóle nie zakładałem, że jak się już uda zorganizować tą podróż to pogoda może pokrzyżować twoje plany, gdyby jeszcze była pora deszczowa to każdy słoneczny dzień byłby bonusem, ale mamy środek lata !!! Z drugiej jednak strony to kolejny kwiatek do koszyczka z napisem „ trzeba tu wrócić”. Prawda jest taka, że to pogoda rozgrywa twoje karty i widoki zapamiętane z kartek przewodnika nie będą takie same kiedy chmury są na wyciągnięcie reki i leje jak z cebra. To też nauczka, że jeżeli już planuje się taki wyjazd to trzeba tu przyjechać na dłużej by 3 czy 4 dni deszczu, które przecież wszędzie mogą się zdarzyć nie miały wpływu na twoja podróż. Ruszamy w dół mapy. Zapewne widoki w normalnych warunkach muszą być cudne my staramy się tylko by trzymać się szosy bo czasami leje tak, że wycieraczki nie nadążają z wycieraniem szyb. Mijane po drodze mosty sprawiają wrażenie jakbyśmy mieli być ostatnim samochodem, który na nie wjechał, ale nic takiego nie ma miejsca. Powszechne tu jest także, że mosty nawet na tych głównych drogach są tylko jednopasmowe, gdzie ruch określa znak z pierwszeństwem wjazdu. O 13.00 jesteśmy u celu podróży w Franz Josef Glacier. Brzmi po austriacku a mieścina jest bramą do parku Westland Glacier i lodowca o nazwie zaczerpniętej z nazwy miasta lub może na odwrót... Meldujemy się na campingu a ponieważ leje jak z cebra zapadamy w dwugodzinną drzemkę nie mając nic lepszego do roboty. Przed 16.00 zaglądamy do miasteczka składającego się z kilkunastu knajpek i sklepików oraz wielu punktów w których można zamówić widokowe loty z lądowaniem na lodowcu. Prawda jest też taka, że sposobów na spędzenie czasu jest tu mnóstwo, można pływać spienionymi rzekami, jeździć rowerami, quadami, wyruszać na zorganizowane wycieczki w poszukiwaniu niektórych rzadkich gatunków zwierząt czy ptaków, chodzić po górach i lodowcach, wspinać się w górę lub w dół w jaskiniach jeżeli ktoś ma na to ochotę itd. Kiwusi muszą naprawdę chętnie spędzać w ten sposób czas bo inaczej istnienie tylu agencji zajmujących się tego typu aktywnym wypoczynkiem nie miało by prawa bytu. Zaliczamy obiadek próbując rozgryźć zasady krykieta, którego rozgrywki toczą się na wielkich telewizorach w restauracji ale nie mamy pojęcia na czym ta gra polega. Po wyjściu myszkujemy trochę po sklepach z pamiątkami kupując drobne upominki dla najbliższych. Wieczorkiem po powrocie na camping oglądamy TVN-24 będąc w sumie szczęśliwym, że jeszcze przez chwilę problemy tam usłyszane wydają się nie naszymi problemami... W nocy deszcz się uspokaja i znowu wstępuje we mnie nadzieja...