Widzicie mój poranny uśmiech – od ucha do ucha !!! ( sorry nie ma takiego zdjęcia, ale uwierzcie mi, że tak było ). Na niebie nie ma ani jednej chmurki a przed nami widokowy przejazd przez przełęcz Artura do Christchurch. Wyruszamy wszyscy w czwórkę w dwuosobowej kabinie, Kajtek siedzi z Gochą a Kacper na rozkładanym krześle zaraz z tyłu. Nikt nie chce cierpieć jazdy z tyłu z powodu zakrętasów na drodze, policję widujemy rzadko więc nie powinno być problemu. Zaraz po wyjeździe z campingu na horyzoncie ukazują się góry z których wróciliśmy wczoraj. Wprawdzie widać z daleka ośnieżone szczyty, ale poniżej nadal są chmury. Musieliśmy komuś tam na górze porządnie podpaść, że ostatnie dni pozbawił nas tylu radości z oglądania mijanych widoków..;o(( Z początku droga nie zapowiada się ciekawie ale kiedy wjeżdżamy w pierwszą dolinę czujemy przedsmak tego co nas czeka. Cały czas jedziemy wzdłuż szlaku kolejki transalpejskiej, którą dwa razy dziennie pociągi z przeszklonymi wagonami pokonuję tą samą trasę co my. Pierwszy postój przez przypadek wypadł przy nieczynnej galerii porcelany. Ten zwyczaj z rowerami przy płocie (na zdjęciach) powtarza się tu często, ale nigdy nie są tak zarośnięte jak te. Dalej droga zaczyna piąć się w górę w stronę przełęczy. Oczywiście co chwilę zatrzymuję auto by cyknąć parę fotek ale nie umiem się pohamować ( inna sprawa, że kiedy oglądam je później większość nie wydaje się już tak atrakcyjna jak tam na szosie) ale co pozostanie w pamięci to nasze. Nie spieszymy się bo mamy dziś dużo czasu a przejazd ta trasą powinien zająć około 4 godzin. Po drodze zaliczamy platformę widokową ponad najdłuższym mostem w Alpach by w końcu dotrzeć na przełęcz a zaraz potem do miasteczka o takiej samej nazwie. Decydujemy się na przerwę na ciacho i kawę. Zaraz po wyjściu słychać krzyki ptaków, które okazują się tak wypatrywanymi przez nas papugami. Trzy osobniki Kei, jedynego gatunku papug żyjącego w Nowej Zelandii z wrzaskiem przelatują nad nami i siadają na drzewach za przydrożną kawiarenką. Szybko płacę za zamówione smakołyki i zostawiając całą załogę przy stoliku na ganku ruszam w las z aparatem na bezkrwawe łowy. Jest super, zrobiłem mnóstwo ujęć tyle, że większość jest nie najlepszych bo ptaki są bardzo wysoko w koronach drzew. Trudno i tak miałem szczęście, wracam po pół godzinie nieobecności, uradowany z tym co mam na dysku aparatu. Jakież jest moje zdziwienie i złość zarazem, gdyż w ty samym czasie inne papugi paradują po stołach kawiarenki zbierając resztki jedzenia. Kolejna para pastwi się nad gumowymi uszczelkami samochodu zaparkowanego przy drodze. Każdy kto ma ochotę pstryka zdjęcia z całkiem bliskiej odległości. Pstrykam i ja nie przyznając się nawet nikomu do moich poprzednich leśnych trofeów... ;o)) Po godzince przerwy ruszamy na dół, co chwilę otwiera się przed nami widok na nowe pasmo górskie o różnych kształtach i wyglądzie a kiedy wydaje się, że to już koniec za każdym razem ponownie wjeżdżamy w inną dolinę i znowu mamy przez jakiś czas zapewnione górskie krajobrazy. W końcu docieramy do kolejnej przełęczy a po jej przekroczeniu mamy całkowicie inny świat. Wszystko zakryte chmurami i zaczyna padać deszcz. Co ciekawe kompletnie nikt się tego nie spodziewał, gdyż widok od strony podjazdowej był prawie wolny od chmur... niesamowite. Droga do Christchurch prowadzi już z górki a nie zatrzymując się już (bo z chmurami nie ma po co} mija błyskawicznie. Pewnie tak wyglądałby cały nasz przejazd przez góry, gdyby nie fantastyczna pogoda z drugiej strony. Od razu nasuwa się zasada numer 1. Jeżeli masz w planie widokową drogę a nie ma pogody to siadasz na czterech literach i na nią czekasz, bo kilometry przejechane w deszczu są tutaj kilometrami straconymi. (jeżeli oczywiści dysponujesz czasem). W Christchurch meldujemy się na campingu ulubionej już przez nas sieci 10 TOP i ruszamy na zwiedzanie. Miasto urzeka nas swoim klimatem. Niska zabudowa ulic naprzemiennie starymi i nowymi domami sprawia wrażenie spokoju i uporządkowania. Ryneczek z Katedrą jest prawie pusty ale i pora już późna. W mieście trwa festiwal kwiatowy i wszędzie pełno jest kolorowych roślin. Kolorowe tramwaje i pełno knajpek nadaje miastu jakiś „krakowski charakter”. Musimy tu wrócić jutro za dnia. Idziemy jeszcze wzdłuż bulwarów rzeczki, gdzie za dnia pływają gondole i oczywiście nasza „kacza mama” pozbywa się prawie całego kupionego chleba na kolacje. W pewnym momencie pada nawet zdanie „... no malutkie a teraz zabieram was na camping..” ale na szczęście udaje nam się to Małgosi wyperswadować i liczące blisko 50 sztuk stadko różnej maści zostaje na bulwarze. Wracamy na camping, jutro pakowanie i ostatni dzień pobytu przed wylotem do Los Angeles......