Geoblog.pl    arturkr    Podróże    NOWA ZELANDIA 2009    Najdłuższy dzień w życiu czyli pożegnanie NZ i lot do Los Angeles
Zwiń mapę
2009
04
mar

Najdłuższy dzień w życiu czyli pożegnanie NZ i lot do Los Angeles

 
Stany Zjednoczone
Stany Zjednoczone, Los Angeles
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 32926 km
 
No cóż, kiedyś ten dzień musiał przyjść.... ;o((. Wstajemy dość późno w nadziei, że to coś opóźni nasz wyjazd. W odpowiedzi na ten gest rozpaczy, jeszcze nie zjedliśmy śniadania a już mamy nowych chętnych na nasze miejsce campingowe. Fakt, że jest 5 minut po 10 tej czyli powinno nas tu nie być, ale przecież jesteśmy usprawiedliwieni. W recepcji pani łączy się z nami w bólu pożegnania i daje nam jeszcze godzinkę na spakowanie a „natrętni następcy” dostają plac z innym numerkiem. Nie wiem jak to możliwe „ bo przecież nic nie kupiliśmy” a nie dość, że nie mieścimy się do walizek to jeszcze stały się niewiarygodnie ciężkie. Już widzę okiem wyobraźni jaki deal zrobią na nas w EasyJet-ie, gdzie bardzo restrykcyjnie podchodzą do wagi bagaży. Samochód mamy zwrócić o 16,00 a zatem jest jeszcze sporo czasu. Ruszamy na małą wycieczkę wokół Christchurch, najpierw kierujemy się na południe w stronę Lyttelton, przejeżdżamy przez kolejne górki i zjeżdżamy nad zatokę. Widoki niezłe chociaż nad brzegiem jakieś wielkie magazyny i całość raczej zniechęca do zatrzymania. Skoro tu nie wyszło ruszamy do nieopodal wzniesionej kolejki gondolowej i tu znowu nie decydujemy się na skorzystanie z „atrakcji”. Widok z góry jest na tą samą stronę co przed chwilą zaliczone wzgórza a zatem po krótkim postoju ruszamy do ostatniego upatrzonego celu – nowego molo w podmiejskiej dzielnicy. Tu jest nieźle, spędzamy sporo czasu na plaży i spacerując po długim molo. Siedząc na ławeczce i patrząc na fale zmierzające w stronę odległego brzegu jakoś tak wewnętrznie mam świadomość, że to już naprawdę koniec. Zapewne przyjdzie czas na podsumowanie tych ostatnich dwóch tygodni ale potrzeba dłuższej chwili czasu by złapać do tego dystans i dlatego zostawię sobie to na finał podróży. Ruszamy do centrum by jeszcze raz zobaczyć plac katedralny w pełnej krasie „za dnia”. Sporo ludzi odpoczywających na zieleńcach, jeszcze więcej przy rozłożonych kramach z różnościami. Spacerujemy trochę wśród straganów, robimy kolejne zdjęcia i z bólem serca ruszamy w ostatnią podróż by zwrócić auto w wypożyczalni. Tu o dziwo nie jest tak miło jak przy wypożyczaniu, może mnie udzieliło się napięcie przed podróżą a może Kiwusi w pracy nie mieli swojego dnia. W efekcie traktują nas z góry czego bardzo nie lubimy i co naprawdę nam się nigdy tutaj nie zdarzyło. Po nadprogramowym oczekiwaniu lądujemy na terminalu i po odprawie bagaży bezpośrednio do LA czekamy na samolot do Auckland skąd później dalej w ślad za naszymi bagażami...;o) Pierwszy lot to półtorej godzinki a kolejny to 11,5 godziny. Samolot ze względu na naprawę klimatyzacji ma opóźnienie. Załoga tego drugiego jak przy przylocie, połowa stewardów i średnia wieku 50 lat zachowana...;o) ogólnie nie jest źle, chyba nawet przyzwyczailiśmy się do spania na siedząco bo każdy z nas trochę drzemie w różnych pozycjach. Mijając przed północą linię zmiany daty mamy kolejne 24 godziny tego samego dnia, dlatego też napisałem w tytule o najdłuższym dniu w życiu - 4 marca trwającym 48 godzin Przed lądowaniem wypełniamy karty imigracyjne i zastanawiamy się jak przyjmują tych z wizami od strony, gdzie wizy nie obowiązują. Na lotnisku okazuje się, że nasze wypełnianie zielonych kart było „psu na budę”. Obowiązują nas białe formularze niedostępne na pokładzie samolotu. Cofnięci od okienka od nowa skrupulatnie wypełniamy druki i przepytani o przebytą dotychczas podróż i plany na najbliższe dni otrzymujemy pieczątki w paszportach. Jesteśmy w Stanach !! Wybieramy trochę kasy przed wyjściem przed terminal a potem od razu zapalają się żółte światełka ostrzegawcze. Miły pan w dresie o ciemnej karnacji chętnie udziela informacji jak najłatwiej dostać się do zarezerwowanego hotelu a zaraz później dyskretnie domaga się w zamian datku.... w efekcie doradzań lądujemy w taksówce, która pomimo bliskiej odległości wozi nas 15 minut, kasuje 25 dolców i jeszcze wydaje o 5$ za mało ( co zauważyłem już po fakcie). Na do widzenia mówi „do widzenia” tłumacząc, że ojciec był Rosjaninem i znał polski a ja stoję przed hotelem czując się pierwszy raz jak oskubany frajer. Przyjechaliśmy z kraju, gdzie każdy służył pomocą jak mógł a tu wygląda na to że trzeba się strzec na każdym kroku.. Hotel jest OK, po przeliterowaniu nazwiska rezerwacja okazuje się faktem i lądujemy w pokoju. Pierwsze wrażenia są takie, że miasto przytłacza. Oglądane z góry podczas lądowania i podróż do hotelu uświadamia, że bez własnego samochodu nic tu nie załatwisz a zatem zaraz z rana czeka mnie wycieczka do wypożyczalni.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (51)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
arturkr
Artur Kr
zwiedził 4.5% świata (9 państw)
Zasoby: 75 wpisów75 64 komentarze64 2156 zdjęć2156 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
03.07.2014 - 21.07.2014
 
 
02.04.2010 - 20.01.2011
 
 
12.02.2009 - 12.03.2009