Wstajemy wcześnie bo po pierwsze dzisiaj zwiedzamy Londyn a po drugie Tomek przestrzegał przed późnym śniadaniem ze względu na bardzo dużą liczbę gości. Po raz kolejny dzięki uprzejmości Tomka mamy trochę lepiej niż pozostali goście hotelu ….. ;o))
Tomek zabiera nas do siebie po 10 tej. Chwilę marudzimy im w domu a później ruszamy metrem na Picadilly. Plan jest niezbyt oryginalny ale czasu niezbyt dużo i w zasadzie chcemy zobaczyć to co najważniejsze na szlaku 3-4 godzinnych wycieczek. Już na pierwszy rzut oka widać, że kwietniowy Londyn jest dużo bardziej wiosenny niż kwietniowy Kraków i to nie tylko dzięki klapkom z bosymi stopami w metrze ale głównie dzięki zieloności traw i sporej ilości kwiatów oraz kwitnących drzew. 4 dni wolnego tzw. bank holidays sprawia, że wszędzie jest mnóstwo ludzi. Zaglądamy na Trafalgar Square potem Westminster Abbey i Big Ben. Na koniec wpadamy do Jej Wysokości. Piętrusem wracamy do domu Tomka i Moniki zawracając im głowę do wieczora i zajadając się różnymi pysznościami. Wieczorem już jako ostateczna trójca ruszamy na Heathrow. Odlatujemy z trójki. Na terminalu kocioł narodów. Nie wiem jak oni to robią, że to wszystko potrafi tak funkcjonować. Znajdujemy okienka Qatar Airways i zostajemy odprawieni ….najczystszą polszczyzną przez panią Kasię z Warszawy. Bardzo nam się miło zrobiło bo razem z Maćkiem mamy lekki nadbagaż a tak jest bez kłopotów. Po odprawie mamy jeszcze chwilę czasu więc udaje nam się wykonać krótką video konferencję z domem i na tablicy pojawia się komunikat o otwartej bramce. Ładujemy się do samolotu. Qatar Airways jako nieliczne linie lotnicze mają 5 gwiazdek więc będziemy skrzętnie porównywać …... Samolot jest pełny. Dużą część stanowią egzotyczni dla nas mieszkańcy Bliskiego Wschodu ubrani oczywiście w ich tradycyjne stroje. Nie mam śmiałości robić zdjęć a szkoda. Może rano coś pstryknę. Samolot jeszcze przed czasem wolno wytacza się na pas startowy. Rozpęd i jesteśmy w powietrzu. Wszędzie wokół arabskie napisy i mowa niepodobna do żadnego ze słyszanych dotychczas języków. Ruszamy do Dohy - stolicy Kataru. Przed nami 7 godzin lotu. Próbujemy tradycyjne zabijacze czasu czyli monitory a Maciek dopiero przy czwartych słuchawkach ma głos w obu uszach. Stewardesa już myślała, że sobie jaja robimy ale ładna była to sobie chłopaki pogadali :o)) Po kolacji czyli mniej więcej gdzieś nad Rumunią wolno i stopniowo wygaszają światła. Większość układa się do spania a ja biorę się do pisania. Kończę po godzince bo sen mnie rozkłada a przecież jutro też jest dzień... Mam nadzieję :o))