Naprawdę ciężko podnieść się z łóżek skoro co dopiero się położyłeś ale nie ma wyboru. O 6-tej zabierają nas na lotnisko a jeszcze trzeba coś wypić i przegryźć przed wyjściem. Wyjeżdżamy punktualnie żegnając się z Ramem na ponad 3 tygodnie. Miasto powoli budzi się do życia. Droga na lotnisko znowu wiedzie przez biedne obszary a obraz wyłaniający się wraz z budzącym się dniem jest trudny do wyobrażenia. Wszędzie tony rozkładających się śmieci i niesamowity fetor, setki biednych szukających w nich czegokolwiek lub śpiących na ulicach. Tłumy ludzi zdążających zapewne do pracy, dzieci do szkoły i hordy aut co chwilę wyprzedzających się i zajeżdżających sobie drogę. Naprawdę smutny widok...... Na lotnisku jesteśmy w 40 minut czyli mamy godzinę do lotu. Robimy próbę wagi bagaży i wiemy, że mamy sporą nadwagę. Zobaczymy co będzie ?? O 7,00 pojawiają się pierwsi pracownicy i tłum przy wadze gęstnieje. Poczekalnia jest już pełna chętnych do lotu, zarówno trekersów i uczestników zorganizowanych wypraw wspinaczkowych jak i Nepalczyków gdyż do wielu miejsc samolot jest jedynym środkiem komunikacji. Pojawiają się kolejne listy z nazwiskami pasażerów lecz na żadnej nas nie ma. Okazuje się, że wpisana godzina na bilecie to tylko zbędna formalność. Pierwsze samoloty odlatują bez nas. Teraz musimy czekać aż wrócą czyli 2 godziny. Przed 9-tą procedura się powtarza i kiedy już tracimy nadzieję i szykujemy się na 11-tą okazuje się, że lecimy. Przejście do hali odlotów i oczekiwanie na lot to kolejna godzina. W końcu wsiadamy do busika i ruszamy do samolotu. Na płycie jest ich kilkanaście. Wsiadamy do środka lecz wcale nie wygląda jakbyśmy mieli gdziekolwiek polecieć. Generalnie cała międzynarodowa klientela żartuje sobie ale większość ma duszę na ramieniu. Wszyscy wiedzą jak funkcjonuje Nepal i widząc stan tych samolotów trudno się nie bać . Teraz okazuje się jeszcze, że pogoda w Lukli nie pozwala na start – jest bardzo wietrznie i musimy czekać. Trwa to kolejną godzinę. W końcu jest zgoda i wszystkie spóźnione samoloty startują jeden po drugim. Na początku jest mało sympatycznie gdyż szybkie utraty wysokości przypominają jazdę w dół na rollercosterze. Potem zaczynamy się chyba przyzwyczajać. Lądowanie jest również niesamowicie emocjonujące. Po przekroczeniu grzbietu górskiego samolot błyskawicznie opada w dół by zmieścić się na krótkiej parusetmetrowej półce skalnej. Na szczęście jak większość lotów i nasz kończy się szczęśliwie choć w zeszłym roku nie wszyscy mięli tyle szczęścia. Odprawa i wydawanie bagaży na tym malutkim lotnisku to formalność. Przed wejściem kłębi się tłum młodych chłopaków w nadziei na pracę tragarza – portera. My mamy zapłaconych trzech i to Tika ma ich wybrać, Zaskakuje nas ich wygląd. Są bardzo drobni i młodzi. Mam wrażeniem że mają po 15-16 lat. Jak się okazuje są trochę starsi 18-20 ale ciągle nie pasują do naszych wyobrażeń o dźwiganiu 25-30 kg bo tyle w efekcie ważą nasze plecaki. Podchodzimy w górę jakieś 500 m do małego hotelu gdzie my mamy posiłek a Tika dokonuje selekcji. Ostateczna trójka dostaje parę chwil na spakowanie się i po chwili pojawiają się ze swoimi tobołkami i przygotowują nasze plecaki do zabrania, W zasadzie czynność polega na odpowiednim ich związaniu i przymocowaniu swoich bagaży do naszych oraz dowiązania opaski na czoło. Ruszamy. To co zobaczyliśmy przez następne cztery godziny marszu kompletnie zmienia moje wyobrażenie o Nepalczykach. Obraz miasta a obraz wsi i górali to dwa różne światy. Na szlaku nie ma tłumów trekersów ale jest mnóstwo tragarzy. Pracują w każdym wieku - dzieci, młodzież, dorośli jak również i bardzo już wiekowi. Większość ma po 60-70 kg a byli tacy co nieśli 4 worki z ryżem po 30kg każdy. Od Lukli każda przywieziona rzecz samolotem może być dostarczona do górskich wiosek oddalonych nieraz o kilkanaście dni marszu tylko na plecach tragarzy. Pracując w ten sposób zarabiają grosze. Nasza opłata to 12 dolarów dziennie za każdego z nich a przecież nie dostają wszystkiego bo w tej cenie mają jeszcze jedzenie i zapewne jakiś minimalny zarobek agencji. Po drodze mijamy dziesiątki naprawdę fotogenicznych dzieciaków i trudno mi się oprzeć "cykaniu" zdjęć. Domostwa i lodge czyli hoteliki dla turystów są w miarę czyste i zadbane. W każdym można coś kupić i zjeść. Widoki już teraz są przednie a przecież jeszcze nie widać wysokich gór. Prawie cały czas wędrujemy to w górę to w dół balansując w okolicach wysokości naszych Rysów. Po 4 godzinach docieramy na nocleg. Pokoje są bardzo skromne ale czyste i w miarę przytulne. Kolacja jest super - zupa czosnkowa oraz pierogi z ziemniakami i serem z dodatkiem sosu. Smakują trochę podobnie jak nasze ruskie. Maciek oczywiście je to co Nepalczycy i w dodatku bardzo ostro. Ponieważ ktoś chciał go wypuścić z kawałkiem papryczki Chili licząc na niezłą zabawę nasz towarzysz ze stoickim spokojem władował sobie całą do ust zachwycając się jej smakiem !!! Gdybyście zobaczyli miny tych kilkunastu przewodników i Szerpów ( jedliśmy już w ostatniej grupie z ”lokalesami „. Przez dobrą chwilę traktowali go z takim uwielbieniem jak ostatnie wcielenie Buddy... Przypuszczam, że gdyby po tym pokazie poprosił o możliwość jutrzejszego wejścia na Everest dostałby to gratis wraz ze wszelką niezbędną pomocą. I tak pierwszy dzień w górach dobiegł końca. Na razie jest łatwo, wysokość też nieduża a poza tym od dwóch dni przyjmujemy lekarstwo wspomagające i chroniące przed objawami choroby wysokościowej. Zobaczymy co będzie za 3-4 dni. Przed nami jutro 6-7 godzin marszu. Wychodzimy o 7,30 i idziemy do Namche Bazar,