Wczesnym rankiem jeszcze przed 6-tą budzi nas pukanie do drzwi. Tika zgodnie z umową dał znak, że pogoda jest ekstra i zbieramy się na spacer zarówno dla widoków jak i polepszenia aklimatyzacji. Tomek czuje się na tyle mocno, że idzie z nami. Wychodzimy po śniadaniu. Naszym celem jest Everest View Hotel z którego roztacza się cudowny widok na Everest, Lhotse i jak dla mnie najpiękniejszą górę tej części Himalajów - Ama Dablam. Żeby się tam dostać musimy wspiąć się na wzgórze za naszym hotelem. Mamy do pokonania prawie 500 m przewyższenia i 2-3 godzinny spacer. Im wyżej tym coraz bardziej urzeka otwierający się widok. W końcu przechodzimy na drugą stronę wzgórza mijając po drodze polowy pas startowy dla małych samolotów i naszym oczom ukazują się wymienione szczyty. Są jeszcze daleko i widoczność zapewne też mogłaby być lepsza ale i tak jest super. Po kolejnym kilometrze docieramy do celu naszej wyprawy. Sam hotel zbudowany przez Japończyków miał służyć bogatym do zaspakajania swojej próżności. Pokoje zawierają maski tlenowe a na wyposażeniu hotelu jest komora hiperbaryczna. To wszystko w celu zmniejszenia lub ominięcia skutków choroby wysokościowej, której należy się spodziewać po przylocie helikopterem z Kathmandu na prawie 4000 m. Noc kosztuje 250 dolarów co przy tutejszych cenach jest sporym wydatkiem. Zabawiamy tam tylko chwilę i zbiegamy na dół. Naszym kolejnym celem jest malutkie Muzeum Etnograficzne i pomieszczenia poświęcone Szerpom, którzy zdobyli Everest. Niestety informacje nie wyglądają na uaktualniane. Schodząc dalej do wioski oglądamy małe sklepiki uzupełniając drobiazgi których nie kupiliśmy w Kathmandu. Wycieczkę kończymy na targu. Piątek popołudniu i sobota rano to czas kiedy do wioski schodzą się ludzie z innych wiosek oferując przeróżne produkty. Szwarc, mydło i powidło oraz sporo przeróżnych produktów żywnościowych. Maciek jest w swoim żywiole. Mając przy sobie Tikę rozmawia chyba z każdym sprzedawcą próbując jego specjałów. Znowu jest wesoło.... Później przerwa na obiad w naszym hotelu i pędzimy na spotkanie ze znajomymi z Polski. Jeszcze w Kathmandu umówiliśmy się tutaj na ciacho. Pogoda się psuje, nadchodzą ciemne chmury. Tika przewiduje jutro deszcz co nie jest pocieszającą informacją biorąc pod uwagę, że przed nami znowu 6-7 godzin marszu. Wieczorem pakowanko i najważniejsza sprawa - Maćkowi udało się kupić specjalną przełączkę dzięki której możemy ładować elektronikę bez zbędnych opłat wykręcając żarówkę i poprzez adapter uzyskując dostęp do gniazdka. Problem polega na tym, że tu za wszystko się płaci. Prysznic- 300 Rupii, pranie tylko w ich pralni – samemu nie wolno, oczywiście za pieniądze, Ładowanie telefonów, laptopów 100-150 rupii za każdą godzinę.. Masakra !!!
Dzisiejsze zdjęcia to chyba ostania szansa na porządny dodatek do opisu. Od jutra kończy się internet i zostanie tylko telefon satelitarny a to nie idzie w parze z ilością wysyłanych zdjęć