Noc mija fatalnie. Śpię bardzo niewiele. Nie dość, że w tyłek daje mi brzuch to jeszcze w przerwach między wizytami w ubikacji sen nie chce przyjść i nie wiem czy są to objawy choroby wysokościowej czy po prostu nie potrafię się pogodzić z tym co się wydarzyło w Polsce. Rano jestem jak z krzyża zdjęty. Dobrze, że dzisiaj krótka trasa - 3-4 godziny. Jestem tylko na herbacie miętowej i prochach. Nie potrafię nic w siebie wmusić. Ruszamy około 8.30. Pierwsza godzina jest kiepska zwłaszcza, że to podejście ale potem idzie mi się już lepiej. Robimy sobie pół godzinną przerwę w jedynym jak dotychczas tea-haus'ie na kolejną herbatkę miętową. Dostaję szklankę z zalanymi zielonymi liśćmi mięty. Smakuje wybornie. Po przerwie idzie mi się już zdecydowanie lepiej zwłaszcza, że droga się trochę wypłaszczyła a przed oczami mamy cały czas kolejny ośmiotysięcznik Cho-Oyu. Mijamy 4500m n.p.m i schodzimy 100 m do Machhermo. Jesteśmy wcześnie więc możemy pogrymasić w noclegach ale zostajemy już w pierwszym hoteliku z brzegu. Warunki bytowe w porównaniu z wczorajszymi są niemalże komfortowe. Zasada podobna ale jest już muszla a obok wiaderko z wodą. Umywalka i pralnia na zewnątrz z bieżącą wodą ze strumienia a prysznic z solidnej blachy i dachu z przeźroczystego poliwęglanu mocno nagrzewający pomieszczenia od słońca. Do obiadu wszyscy jesteśmy porządnie wyszorowani i odprani co wprawia nas w dobre humory. Okazuje się również że mają prądnicę czyli istnieje jednak możliwość jakiegoś niewielkiego ładowania sprzętu. Moje zdrówko też wraca do normy. Na obiad jem rosołek z ryżem i taki sam zestaw zamierzam powtórzyć na kolację. Jutro po chorobie nie będzie zapewne znaku podobnie jak i u Tomka. Ostatni czyli Maciek czeka na wyrok. Wprawdzie ciągle je bardzo ostro i nasz Tika twierdzi, że go przypadłość nie dopadnie ale kto to wie. Jutro wędrujemy do Gokyo.